Mimo utraty słuchu nadal można być aktywnym w świecie muzyki i świadomie odbierać otoczenie. Nierzadko nawet pełniej. Zaakceptowanie swoich słabości jest zaś wyznacznikiem męstwa.
Karol „Pjus” Nowakowski
Raper, tekściarz, copywriter
Wiele było momentów w trakcie twojej walki z chorobą, gdy godziłeś się z przeświadczeniem, że twój świat pozbawiony zostanie muzyki?
Takie momenty oczywiście były, co było tym cięższe, że w młodzieńczych latach popadłem w hedonizm i jego muzyczną ekspresję, a tymczasem życie powiedziało mi „stop”. Lekarze od początku wypowiadali się jasno: „Panie Karolu, straci pan całkowicie słuch”. Ani lekarzy, ani choroby nie interesowało to, że muzyka była całym moim światem. I to ja musiałem zaadaptować się do tej rzeczywistości, a nie ona do mnie. Natomiast sam sobie wtedy wytłumaczyłem, że ta choroba nie jest moją winą. Nie załamywałem się, a wręcz odwrotnie – ten czas, gdy jeszcze cokolwiek słyszałem, chciałem wykorzystać na maksa. Dzięki temu nawet stopniowo głuchnąc, nagrałem dwie płyty z zespołem, a także, gdy byłem już wspomagany przez dwa implanty, płytę solową.
W obliczu tej choroby stałeś się twórcą więcej widzącym, wyraźniej czującym, lepiej poznającym?
Paradoksalnie ta choroba mi coś dała. Nie mogę już słyszeć i występować, ale nadal mogę tworzyć i mam przeświadczenie, że gdyby nie ona, to np. najnowszej płyty bym nie zrealizował. Nie miałbym motywacji, potrzeby. Choroba nauczyła mnie ogromnej pokory. Pokory do siebie i do otoczenia. Przestałem patrzeć na „ja” i przestawiłem się na „my”. Wracając do twojego pytania – chyba jestem dziś człowiekiem, który lepiej rozumie siebie i świat. Z racji tego, że nie słyszę otoczenia, to muszę je odbierać innymi zmysłami i mam wrażenie, że teraz odbieram je pełniej.
Masz poczucie, że dajesz przykład i motywację do walki innym chorym?
Ja nigdy nie wstydziłem się mojej niepełnosprawności. Wiem, że może być wielu, którzy są już zmęczeni moim ciągłym mówieniem o tym, ale ja chcę maksymalnie wykorzystać to, że mnie w ogóle widać i słychać. Nie boję się mówić o swoich problemach, o słabościach, bo mnie one nie przekreślają i wcale nie definiują jako niepełnowartościowego mężczyznę czy w ogóle człowieka. Póki mówię, moja historia pokazuje, że mimo takich doświadczeń można stanąć na nogach.
To poczucie bycia na świeczniku nie bywa przytłaczające?
Sam fakt, że ktoś na mnie patrzy, pewnie mnie dopinguje, ale nie mam poczucia, że gdy ja odpuszczę, to za mną odpuści ktoś inny. Jestem świadomy swoich słabości i podchodzę do nich racjonalnie, nigdy nie będę się narażał w imię wyzwania. Mam na przykład problemy z równowagą, więc absolutnie pogodziłem się z tym, że ciemne i nierówne miejsca są dla mnie niedostępne. Umieć zaakceptować te swoje słabości to też istotny wyznacznik bycia świadomym siebie facetem.
W trakcie walki z chorobą bardzo mocno wsparło cię środowisko kibiców Legii Warszawa oraz świat polskiego hip-hopu. Mocna lekcja przyjaźni i solidarności?
Bardzo mocna. To pokazało mi siłę wspólnoty, którą przez lata w obu tych środowiskach budowałem. Życie próbowało ściągnąć mnie w dół, a znaleźli się koło mnie ludzie, którzy mnie złapali i wypchnęli w górę. Ja ich nazywam „ojcami chrzestnymi mojego słuchu”. Jestem szczęściarzem, że życie mnie z nimi związało i mogłem potem doświadczyć tej środowiskowej pomocy.