Ciekawość świata, czyli chęć poznawania nowych ludzi i miejsc jest największym bodźcem do podróżowania.
Aleksander Doba
Podróżnik, kajakarz, zdobywca i odkrywca
Jest pan weteranem polskiego podróżnictwa, jednak nadal dokonuje rzeczy wielkich. Ile z tych ostatnich sukcesów to efekt sił fizycznych, a ile siły woli?
Oba te czynniki odgrywają kluczową rolę przy moich dokonaniach. Ja od dziecka miałem wielką chęć poznawania nowych miejsc, otoczenia i ludzi. To mnie pchało do świata, głowa była nastawiona na osiąganie kolejnych punktów na mapie. Jednocześnie zawsze byłem dobrze przygotowany fizycznie. Od małego byłem w ruchu, wyróżniałem się aktywnością, ciężko mi było usiedzieć w miejscu. To nie jest tak, że nagle wstałem z kanapy i wsiadłem do kajaka. Chcę jednak zaznaczyć, że ja zawsze określam siebie jako turystę, a nie wyczynowca. Nie byłem i nie jestem sportowcem. Ja nie pływam po to, żeby nabierać sił i mięśni. Odwrotnie – nabieram sił i mięśni, by móc pływać. Zawsze przed wyprawami robię sobie też rozruszanie na mniejszych akwenach. Teraz planuję takie roztrenowanie w Borach Tucholskich, jako przygotowanie do kolejnej poważnej podróży.
Dostrzega pan elementy ryzyka w swoich wyprawach?
Moje dokonania nie miały na celu podnoszenia adrenaliny. Ja po prostu jestem ciekawy świata i to właśnie ta ciekawość mnie napędza do kolejnych dokonań, a nie szukanie dodatkowych bodźców. W pełni zdaję sobie sprawę, jakie ryzyko łączy się z moimi podróżami, ale zapewniam, że ja nie jestem ryzykantem. Zawsze szczegółowo analizuję potencjalne zagrożenia, odpowiednio się przygotowuję, bazuję na swoim wielkim doświadczeniu. Poprzeczkę podnoszę sobie stopniowo – z wyprawy na wyprawę coraz wyżej, ale powoli, krok po kroku. Jeśli widzę, że za bardzo zbliżam się do granicy igrania ze swoim życiem czy zdrowiem, to nigdy tej granicy nie przekraczam.
Przeprawę kajakiem przez Atlantyk podzielił pan na trzy etapy – od najłatwiejszego do najtrudniejszego. To jest właśnie to stopniowe podnoszenie poprzeczki?
Pierwsza wyprawa transatlantycka, z Afryki do Ameryki Południowej, to było sprawdzenie mnie i kajaka. Gdy okazało się, że prototyp kajaka zdał egzamin, a mnie się to spodobało, to nastąpiła druga wyprawa – planowana z Ameryki Południowej do Ameryki Północnej – wykonana z Europy do Ameryki Północnej. Teraz pora na trzeci, najtrudniejszy etap: z Ameryki Północnej do Europy. Całość była dokładnie zaplanowana, to plan długofalowy.
Czy podróżowanie w samotności bywa dla pana celową pauzą od hałasu świata?
Dla wielu moich znajomych jest to trudne do zrozumienia, że decyduję się na spędzanie tyle czasu sam ze sobą. Normalnie, na lądzie, jestem towarzyski, wesoły, lubię towarzystwo. Nie jestem typem samotnika. Moje wyprawy są jednak niezwykle trudne i wyczerpujące psychicznie – dwie osoby nie dałyby rady ze sobą wytrzymać. W parze zawsze są rozbieżności, inne podejście do problemów. Ja do samotności jestem przyzwyczajony – kajakiem przepłynąłem już 96 tys. km, najwięcej w Polsce. Druga osoba nie jest mi potrzebna. Z wykształcenia jestem inżynierem-mechanikiem, i to zaradnym mechanikiem – jak mi się coś psuje w kajaku, to nie czekam z założonymi rękami, tylko szukam rozwiązań, by uszkodzenie naprawić.