Małgorzata Sajan
Aktywna na Instagramie pacjentka onkologiczna, dzieli się swoją codziennością, oswajając tym samym chorobę nowotworową, przełamuje stereotypy i inspiruje tysiące odbiorców
Czułam się, jakby wszystko wokół mnie zamarzło i kompletnie nie wiedziałam, co dalej – tak Małgorzata Sajan zapamiętała moment usłyszenia diagnozy raka piersi. Jej życie zmieniło się o 180 stopni i wypełniła je, wtedy jeszcze, walka z chorobą. Dziś ucieka od wojennej nomenklatury i mówi, że nie walczy, tylko leczy swoją chorobę. Apeluje też o to, by nie narzucać chorym presji.
Czy pamięta pani moment diagnozy? Jaka była pani pierwsza reakcja?
Myślę, że tego się nie da zapomnieć. Miałam 27 lat i dopiero rozpoczęłam prawdziwe dorosłe życie. Miałam pierwszą poważną pracę, pierwszy awans… Zupełnie nie spodziewałam się, że coś takiego jak rak piersi może mnie bezpośrednio dotyczyć. To był dla mnie bardzo duży szok. Czułam się, jakby wszystko wokół mnie zamarzło i kompletnie nie wiedziałam, co dalej.
Jak zmieniła się pani codzienność po usłyszeniu diagnozy?
Z dnia na dzień, z osoby, która prowadziła sobie zwyczajne życie dwudziestokilkulatki, stałam się kimś, kto musiał jeździć po szpitalach, poddawać się badaniom, oczekiwać na ich wyniki. Kosztowało mnie to bardzo dużo stresu. Moja droga zaczęła się od operacji. Nigdy wcześniej nie miałam żadnego zabiegu w narkozie. Nie miałam pojęcia, jak się będę czuła po znieczuleniu ogólnym i po wycięciu zmiany nowotworowej. Ośrodek, w którym się leczę do dziś – Szpital Uniwersytecki w Krakowie – doskonale mnie przez to przeprowadził. Personel nie zostawił mnie samej sobie, byłam informowana o wszystkim, o dalszych krokach. Mieliśmy nadzieję, że po operacji będzie tylko radioterapia, ale okazało się, że poziom złośliwości jest wyższy, niż przewidywano. Istniało ryzyko przerzutów lub wznowy w krótkim czasie, więc dostałam chemioterapię. Jej również się obawiałam, bo miałam przed oczami typowy, obecny w mediach obraz pacjenta onkologicznego. Okazało się, że obawy te były przesadzone, choć oczywiście chemia jest bardzo wyczerpująca.
Kto lub co daje pani największe wsparcie w rzeczywistości po diagnozie?
Od samego początku była to moja siostra. Jesteśmy bardzo blisko, choć wtedy jedna z nas mieszkała na Śląsku, a druga w Krakowie. Uciekałam też w muzykę i w literaturę. Czytam głównie książki z gatunku science-fiction i fantasy. Stworzony tam obraz rzeczywistości odciągał mnie od tej, którą miałam na co dzień. Nie zrezygnowałam też od razu z powodu choroby z pracy – wprawdzie zdalnie, ale wciąż pracowałam. Dawało mi to poczucie tego, że nie jestem całkiem wycięta z życia, a z wielu rzeczy musiałam przecież zrezygnować – nie mogłam np. chodzić do kina czy na koncerty. Od 2023 roku leczę przerzuty. Wciąż słucham muzyki i czytam fantastykę, ale już nie po to, by uciekać, tylko dlatego, że mnie to relaksuje i uspokaja.
Dlaczego nie powinniśmy mówić o „walce z rakiem”?
Myślę, że każdy powinien do tego podchodzić tak, jak chce. Ja na początku walczyłam. Po radioterapii czułam, że wygrałam, że jestem zwyciężczynią. Teraz leczę przerzuty i wiem, że będę leczona do końca życia. Mówienie o walce bardzo mnie irytuje, bo narzuca na pacjenta presję, a ja na przykład wiem, że nigdy nie wygram, nie wyzdrowieję. Nie znaczy to jednak, że się poddam, że przegrałam. Ja po tych wszystkich latach nie traktuję raka jako przeciwnika, jako coś, z czym powinnam walczyć, a jako chorobę, którą mam, leczę i z którą będę żyła. Kiedy przestałam patrzeć na nią jako na przeciwnika, odczułam ulgę. Mogę sobie pozwolić na chwilę słabości, która przecież się zdarza każdemu, a nie tylko chorym. Uszanujmy to, co czują osoby chore i nie narzucajmy im presji.

